Szalona w pogoni

Decyzja została podjęta w czerwcu. Kilka kliknięć myszką - i moje nazwisko wylądowało na liście. Później trzeba było jeszcze trochę pojeździć, wydać pieniążki (cudem) zaoszczędzone i... czekać.
A teraz się doczekałam.
Jak to się zaczęło? Ano kilka lat temu, gdy w podobny sposób zostałam wcielona w szeregi studentów psychologii. Kilka kliknięć myszką, przelew (nie moich jeszcze wówczas) pieniędzy i stałam się zdobyczą szkolnictwa wyższego. Wszyscy moi rówieśnicy tak zrobili i nie było to nic dziwnego. Przeciwnie, wytykano palcami tych, którym na uniwersytety nie było po drodze.
Po pięciu latach okazało się, że nie mam jeszcze tysiąca uprawnień, które "by się przydały". No to skończyłam studium, później dwa kursy i szereg warsztatów. Łyknęłam ciut informacji, zdobyłam stos papierów... i niczym mantrę powtarzałam "w weekend nie mogę, mam zjazd" każdemu, kto próbował wyciągnąć mnie na towarzyski soczek.

Skończyłam! Najważniejsze tytuły zdobyłam w ciągu dwóch kolejnych lat, zrobiłam awans zawodowy w międzyczasie - nieźle. Planowałam zacząć cieszyć się wolną sobotą i wykorzystywać podłapane kwalifikacje w konkretnej pracy (w końcu obiecano mi cały etat!).
Ale gdy usiadłam, pomyślałam... Boże, jak to jest mieć czas wolny?! Chciałam coś ze sobą zrobić.

No to podjęłam decyzję, kliknęłam kilka razy, wydałam kolejne pieniążki (swoje tym razem) i znów jestem studentką. Wyższą niż wyższą, bo podyplomową - ale obowiązki mam zwyczajne. Siedzę na wykładach, użeram się z praktykami, szukam literatury do egzaminów i w co drugi weekend powtarzam mantrę "nie mogę, mam zjazd".
I widzę zastanowienie na twarzy, jak szalona muszę być, że wciąż mi się chce.
A ja chyba po prostu potrzebuję jeszcze trochę doświadczyć, odrobinę się dowiedzieć, ciut pomyśleć. Ot, gonię za swoim rozumem.


A za czym Ty (trochę zbyt) szaleńczo gonisz w swoim życiu?


Rzecz o uśmiechu

Gdy patrzę na to zdjęcie z roześmianą twarzą mojej Mamy, uświadamiam sobie, jak pięknie wyglądamy z radością wymalowaną na twarzy. I choć okazja do tego konkretnego uśmiechu była ogromna, na co dzień warto szukać powodów do podobnych...
Bo - po prostu - życie jest piękniejsze z uśmiechem.

A co Tobie przynosi radość? Dlaczego Ty się uśmiechasz?

Nie zwariować w kolektywie, czyli ciut o zasadach zdrowego egoizmu

Podziel się! Zobacz, wszyscy patrzą. Jak się zachowujesz?! Pokaż! Pomóż. Nie bądź świnia.
Czy znasz to ze swojego dzieciństwa? A z dorastania? Ile razy słuchałaś, że powinnaś być „jakaś”, bo tego nakazuje kultura? A jak często musiałaś rezygnować z siebie, by zadowolić drugą osobę (rodzica, babcię, koleżankę…)?

Wychowano nas w przekonaniu, że powinniśmy być altruistami. Służyć. Być posłusznymi, pokornymi, gotowymi nieść pomoc. Że nasze dobra należą w równym stopniu do innych. A nasze szczęście zależy od szczęścia osób wokół.
Źródło: Kaboompics
Zastanawiam się jednak ostatnio, na ile jesteśmy (my – Polacy,  my – młodzi dorośli, my – …) wciąż społeczeństwem konformizmu, a ile już w nas zachodniego pojmowania, nastawionego na indywidualność i konsumpcję. Babcine wychowanie prędzej czy później zrodziło chyba bunt, który niczym fala rozprzestrzeniał się wśród jednostek wystarczająco silnych, by zawalczyć o swoje. Powstała moda na asertywność. I narodziło się społeczeństwo egoistów.
Wśród dzieci widać to obecnie najlepiej – ot, są jak powiększające lustro, odbijające system wartości dorosłych. „Ja sam” i „nie chcę razem” to najczęstsze zdania, które słyszę od maluchów. Obok nich idzie „to moje”.

Tak źle, i tak niedobrze – nie sądzisz?
Więc w końcu jak żyć – razem, czy osobno?

A ja napiszę przekornie – obok siebie. Wśród innych, ale nie tylko dla nich. Samej ze sobą, ale nie wyłącznie dla siebie. Trudne?

1. Wyznacz swoją prywatność. Stwórz swoją małą twierdzę, za którą schowasz życie zupełnie osobiste i własne, sprawy najważniejsze. Tak jak nie chciałabyś, aby ktoś postronny zaglądał Ci do sypialni, tak też sama nie odsłaniaj jej na widok publiczny w sieci czy na przyjęciach firmowych – to nie jest miejsce na intymne zwierzenia. Jasno daj do zrozumienia, co jest tylko Twoją sprawą. I trzymaj się tego.

2. Znajdź czas. Zarówno ten dla innych, jak i dla siebie. Pracujesz osiem godzin dziennie? To jest Twój czas dla szefa i spraw służbowych. Po zamknięciu drzwi biura zaczyna się Twój czas prywatny, który możesz ofiarować bliskim. I SOBIE. Niech choć dwie godziny w tygodniu pozostaną wyłącznie dla Ciebie – na bzdurny film, czytanie książki w wannie, wizytę u kosmetyczki, celebrowanie hobby.

3. Realnie gospodaruj siłami. Wierz mi lub nie, ale jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych narodów Europy. Za tę pracę cenionym, to fakt – ale jednak przez to przemęczonym. Lubimy nałożyć sobie na barki milion obowiązków, z których wywiązujemy się resztką sił. Dlaczego tak wielu współczesnych ludzi potrzebuje terapeuty? Słabsze pokolenie? Nie. Pokolenie niewyspane. A ze zmęczeniem idą trudności w koncentracji uwagi, komunikacji, huśtawka emocjonalna… Dlatego zaplanuj swój dzień, wyznacz nawet ramy czasowe dla poszczególnych działań. Uwzględnij przerwy. I nie zgadzaj się na dodatkowe zadania wówczas, gdy z bieżących rozliczysz się „na styk”. Czasem po prostu TRZEBA zostawić coś na jutro.

4. Poznaj siebie. To chyba najtrudniejszy, najbardziej czasochłonny krok. Podejmujemy go już jako nastolatki, gdy kształtuje się osobowość, zainteresowania, buduje samoocena. Ale nie kończymy wraz z uzyskaniem dowodu osobistego czy nawet dyplomu studiów wyższych. To trwa. I trwać powinno. Wsłuchanie się w siebie daje przecież ogrom informacji o tym, w czym możemy się realizować. Które obszary życia są jeszcze „niedopieszczone”. Gdzie istnieje już przesyt, czego masz „dość”. To, co wczoraj było „najwspanialsze”, jutro może już nie cieszyć. Zaakceptuj te zmiany i pozwól im się poprowadzić.

5.  Nie ratuj świata. Nawet jeśli jesteś najlepszym prawnikiem, najbardziej kreatywnym nauczycielem, wyspecjalizowanym lekarzem… nie rzucaj się na każdy problem, który zauważysz. Nie spiesz się. Przemyśl działanie. Czy na serio potrzeba tam Twojej pomocy? Czy naprawdę CHCĄ Twojego zaangażowania? Nie jesteś odpowiedzialna za wszystkich, których spotykasz na swojej drodze. Nawet jeśli znasz stuprocentowo pewne rozwiązanie, być może ten problem jest w tej chwili potrzebny właśnie taki niewyjaśniony, istniejący. Nieś swoją pomoc tam, gdzie jej rzeczywiście potrzeba, pamiętając jednocześnie, że nie od razu Kraków zbudowano. No i że Batman potrzebował Robina, a Frodo nawet całej Drużyny.


A Ty co wybierasz na co dzień - altruizm czy egoizm?

Demony, wyścigi i sześciolatki na polu bitwy

Rozpoczął się wrzesień, a z nim zabrzmiały szkolne dzwonki i rozwrzeszczały się boiska. Standardowa procedura, wpisana w tysiące kalendarzy w naszym kraju. W tym jednak roku niektóre serca rozedrgane były bardziej niż inne, gdy szkrab zakładał plecak i maszerował na spotkanie z podręcznikami.

Rodzice sześciolatków – przerażeni, wkurzeni, niespokojni – z trzęsącymi się dłońmi przyprowadzali swoich potomków do szkoły.
Źródło: Gratisography
Jeden z nauczycieli ze szkoły, w której pracuję, podszedł do mnie i zapytał, co sądzę o mieszaniu w tej samej klasie dzieci z roczników sześcio- i siedmiolatków. „Głupie pytanie”, pomyślałam w pierwszym odruchu. Przecież sama w czerwcu dyskutowałam z Dyrektorem nad plusami i minusami tego rozwiązania, ostatecznie odrzucając podział grup ze względu na wiek. Znając naszych wychowawców, mogłam z czystym sumieniem powierzyć im niewdzięczną rolę pogodzenia indywidualnych odchyłów dzieciaków z masowym programem od ministerstwa.

Tłumaczę więc zainteresowanemu, że póki co nie widać większych różnic między dziećmi. Główne trudności, których można się spodziewać, to te z koncentracją uwagi oraz z emocjonalnością, ale na nie „nadziewamy się” także wśród starszych roczników – ot, każdy jest przecież indywidualnością. Zasugerowałam, że z czasem różnice te zatrą się, gdyż młodsze dzieci w sposób naturalny będą wzorowały się na starszych, do tego od lat wprowadzamy w ramach pomocy psychologiczno-pedagogicznej zajęcia integracyjne. A deficyty można ćwiczyć w różnorodny sposób, do czego mamy gotowych specjalistów oraz zestawy zabaw i zadań. Wyraziłam też przekonanie (w głębi serca trzymając kciuki, by nie było ono zbyt naiwne), że przedszkola nie wypuściłyby dzieci absolutnie niegotowych, sugerując rodzicom takowych odroczenie od obowiązku szkolnego.

Pan słucha mnie i widzę, że robi coraz większe oczy. Ja robię podobne, widząc jego zdziwienie i zaniepokojenie. „To wszystko?”, pyta mnie. Jakby spodziewał się niewiadomo jakiego wywodu…
I tu okazuje się, że nauczyciel nie jest tylko nauczycielem. I nie pyta jako belfer, lecz z poziomu rodzica, który swą sześcioletnią pociechę posłał właśnie na pożarcie demonom pierwszej klasy. A tu słyszy, że potwory wcale nie są tak ogromne. Widział już oczami wyobraźni wyścig szczurów, w którym siłą rzeczy młodsze gryzonie za Chiny Ludowe nie dogonią mocarnych siedmiolatków – i dowiedział się, że wcale nie musi tak być, jeśli tylko jako rozsądny, pedagogicznie kształcony tatuś podejdzie raz po raz ze szkrabem do lekkiego treningu. I jeśli sam nie będzie robił ze szkoły pola bitwy i piekła na ziemi.

Wziął adres e-mail. Obiecał przemyśleć. Zgłosić się po przykładowe ćwiczenia. I odszedł. Kręcąc głową.
Jestem przekonana, że chciał ode mnie potwierdzenia swoich lęków. Chciał usłyszeć, jak podłym jest rodzicem i jaki ogromny błąd uczynił, nie pozostawiając dziecka w przedszkolu wbrew obowiązującemu obecnie prawu oświatowemu. I pewna jestem, że w jego oczach stałam się złym psychologiem – bo zamiast grzmieć i straszyć, wierzę w jego szkraba.

Wierzę we wszystkie sześcioletnie dzieciaki, które założyły na plecy tornistry i maszerują rano do szkoły. I trzymam za nich kciuki, bo czeka je teraz wiele wyzwań.
Za rok możecie mnie rozliczyć z tej wiary.



Kto z Was posłał właśnie dziecko do pierwszej klasy?
Jakie są Wasze obserwacje na temat sześcioletnich uczniów?

Daj, Panie, mieszkanie

Swój Pierwszy Raz pamiętam jak dziś. Było lato, środek wakacji. Miałam niespełna dziewiętnaście lat, właśnie dostałam się na studia. Miałam wyrwać się z Małego Miasta. High Life i te sprawy. Byłam upojona dumą i perspektywami…

Indeks już czekał. Brakowało jednego: łóżka. Gdzie, do cholery, będę mieszkać? Przeglądałam setki ofert, wykonałam dziesiątki telefonów, z nerwów nie spałam co najmniej kilka nocy… a czterech kątów w Wielkim Mieście jak na złość nie było. Dzień przed magicznym „pierwszym” wprowadziłam się do akademika.
Rok później nie było łatwiej. Udało mi się nawet stracić pewną sumkę, najmując na swoje nazwisko lokum dla kilku osób (które post factum po prostu mnie olały). Ponownie wylądowałam w domu studenckim.
Źródło: Kaboompics.com
Obecnie po raz kolejny zmuszona jestem zasiąść przed komputerem i modlić się do stron z ofertami, by miały w swych zasobach cztery ściany na moją kieszeń. Na szczęście, nie jestem już tą nieopierzoną nastolatką, przeżywającą swój Pierwszy Raz z rynkiem nieruchomości. Trochę dorosłam, daję słowo! Klik klik, numerek raz, mail od czasu do czasu, by umówić się tête-à-tête. Idzie szybciej.
Czy spokojniej?
Pracuję nad tym.

Ale mam strategię. Nie waham się jej użyć. Facebookowa grupa dostarcza informacji o potencjalnych lokalizacjach oraz konkurencji w biznesie. Darmowe minuty ograniczają koszty poszukiwań. Kalendarz ułatwia planowanie. Kawa przetrwanie. A GPS dotarcie pod upatrzony adres (przeklęty brak orientacji w terenie…). Na castingu wspominam o czekoladowych muffinkach i szarlotce – mimochodem, oczywiście.

Pięć kartonów czeka.



Czy macie dla mnie jakieś rady i wskazówki na czas poszukiwań?


Wszyscy jesteśmy śmieciarzami

Planując swój urlop wiedziałam od razu, czego chcę doświadczyć – fizycznego zmęczenia i psychologicznej wolności. Naraz. Kierunek zatem był oczywisty: góry. Leżenie plackiem na plaży, moczenie nóg w jeziorze czy płaszczenie dupy w kawiarniach w centrum handlowym nie spełniało kryteriów.
Dwanaście godzin w pociągu. Trzeba być twardym przecież! No i Cinquecento raczej do Zakopanego nie dojedzie…
A na miejscu: mrowisko. Ludzie pędzący w każdym kierunku, busy i autobusy, pokrzykiwania handlarzy. Witamy w cywilizacji pośrodku Raju.
Wkrótce okazało się, że to Raj Utracony. Zaśmiecony. Pogrzebany i zdeptany. Już nawet nie narzekam na mieszczuchów, którzy w trampkach i z torebką znanej marki na ramieniu próbowali zdobywać szczyty (hałasując przy tym tak, że nawet niedźwiedzie nie odważyły się wyjrzeć ze swoich jam…). Nie krytykuję tatusiów, ciągnących rozbeczane potomstwo w kierunku kolejnego „must have” w turystycznym przewodniku, ani mamuś narzekających, że dziecko znów pobrudziło buciki (a czego się spodziewała w deszczu w Tatrach???). Niech sobie idą na Morskie Oko i paplają.

Widząc jednak puszki po oranżadzie piwopodobnej, butelki po soczku z reklamy, opakowania po wszelkiej maści słodyczach itd. itp. – słowem: syf! – na szlaku i tuż obok niego, szlag mnie trafiał. (I obrzydzenie, gdy widziałam nastolatków oddających mocz do strumienia.) Początkowo zbierałam spotykane woreczki, buteleczki i papierki, dokładając kolejnych gramów do i tak ciężkiego plecaka i narażając się na dziwne spojrzenia mrówek-turystek. 
Śmieciara. Wariatka. Juczny muł.
W końcu i ja przestałam. Ogrom zniszczeń był nie do ogarnięcia. Mijałam plastiki, folie i aluminium z milczącą bezsilnością. I poczułam wstyd.

Wstyd mi za Was, mrówki-turystki. Nie z powodu waszych trampek i braku kultury. Wstyd mi, że nikt Was nie nauczył szacunku do natury, takiego jaki mi wpoił ojciec wiele lat temu. Wstydzę się, że mijam Was na górskiej ścieżce, witam się z Wami starym, niepisanym zwyczajem i idę dalej, nie patrząc, co robicie kilka metrów dalej. Wstyd mi, że wkrótce nawet Rysy znikną pod waszymi… naszymi odpadami.

Wracam do podziwiania widoków. Póki są.

A gdzie Was prowadzą urlopowe szlaki?
A może i Was trafił wakacyjny szlag?

Co warto, a co się nie opłaca w serwisach społecznościowych

Budzik, godzina siódma. Telefon obok poduszki, tak na wszelki wypadek (bo przecież w nocy tyle może się wydarzyć…). Zaspana ledwo rozumiem to, co rejestrują oczy. Biorę jednak telefon do ręki. O, coś się zdarzyło – Facebook wysłał powiadomienie. No to wchodzę…

Tak mniej-więcej wygląda mój poranek. Później idę się umyć, ubrać i zrobić śniadanie. Ale wpierw Facebook. Sprawdzam, co inni robili w nocy. Komu co się urodziło, kto już zaspał, jakie zaserwowano kolacje i śniadania. Kto już żyje i tak jak ja buszuje w Internecie (prawdopodobnie jak ja wyglądając niczym zombie).
O swoich znajomych wiem wszystko. Ten jest na wakacjach, tamten rozstał się z dziewczyną, trzeci znów ćwiczy do maratonu. Koleżanka nagrywa płytę z zespołem, a druga prowadzi jakieś badania w Bździochach pod Psią Wólką. Jest grupka doktorantów zmagających się z paczką studentów oraz grupka studentów narzekających na doktorantów. I matki (obowiązkowo fotografujące każdą kupę swojego potomka). Oraz kucharki (i ich posty „Patrz, co właśnie jem”). Niezadowoleni. Sprzedający. Dziubdziusie wklejające sobie serduszka i buziaczki na tablice i w komentarzach (rzygam tęczą…).

Sama należałam kiedyś do tej aktywnej grupy, która dzień bez nowego posta, bez zdjęcia czy choćby udostępnienia uważała za stracony. Wylewałam emocje i przemyślenia, nowe doświadczenia i codzienne obowiązki – słowem: życie – na fejsbukową ścianę. Zwróć uwagę na czas przeszły. Gdyż teraz trzy razy oglądam to, co kusi mnie wizją publikacji na wallu. Dlaczego?
Bo poznałam człowieka, który samą swoją obecnością jeżył mi włosy na karku. A człowiek ów, choć nie był moim „znajomym z Facebooka”, wiedział o mnie wszystko: gdzie byłam, co jadłam, co właśnie czytam, co myślę o tym i owym oraz dlaczego jestem wkurzona. Wszystko. I wykorzystywał tę wiedzę do manipulacji. Do zastraszania. Nawet kilka lat po opuszczeniu feralnej dzielnicy oraz po zmianie numeru telefonu otrzymywałam od niego wiadomości. Celne wiadomości sugerujące, że ma mnie na oku.

Dla kilku „lajków” nie było warto przechodzić tego koszmaru. Nie opłacało się wymieniać spokoju na pozorny tylko kontakt z ludźmi, z którymi de facto nawet nie mam ochoty wypić kawy. Powtórka tamtych doświadczeń nie wchodzi w grę. A nauczona na błędach wiem, że:
  • wszystkie posty lepiej określić statusem „Tylko dla znajomych”, a publicznie raczej nie udostępniać nic poza zdjęciem profilowym;
  • opłaca się też włączyć ustawienia, pozwalające kontrolować oznaczanie na zdjęciach u innych osób oraz wrzucanie treści na swoją tablicę przez znajomych (mniejsza szansa, że wypłynie coś niechcianego przy Twoim nazwisku);
  • nigdy nie warto wpisywać numeru telefonu, aktualnego adresu, udostępniać swojego kalendarza oraz innych danych, które ułatwić mogą podobnie psychicznym osobom „namierzanie” Ciebie;
  • logowanie przez konto Facebook, przyjmowanie zaproszeń do aplikacji, gier i innych stron, które zbierają dane (albo po prostu spamują tablicę upierdliwymi postami) to niezbyt trafiony pomysł – nigdy nie wiesz, w jaki sposób i po co Twoja aktywność jest rejestrowana;
  • nie warto przyjmować zaproszeń od „jednorazowych znajomych”, czyli tych, których spotkałeś raz lub dwa i prawdopodobnie nie będziesz z nimi utrzymywał kontaktu – lepsze mniejsze grono, ale ludzi sprawdzonych i z jakiegoś powodu ważnych.


A czego Was nauczyły portale społecznościowe?

Dziecko last minute

Źródło: Picjumbo.com (by Viktor Hanacek)
Dotarłam do wieku poborowego - tak mówi się w mojej rodzinie na panny z roczników gotowych do zamążpójścia. No dobrze, nabór powinien trwać już od pewnego czasu... ale o tym sza!, nie wypominajmy.
Najpierw trzeba było choćby rozpocząć studia. Później (oczywiście) je skończyć. A ostatecznie okazało się, że godnego zaobrączkowania zabrakło. Znacie takie historie?

Gdy dostałam zaproszenie na ślub moich wieloletnich przyjaciół, nie umiałam się nie cieszyć. Para od piaskownicy, jak można by o nich rzec, to była zatem kwestia czasu. Oboje wykształceni, pracujący, z własnymi czterema kątami. Czego chcieć więcej?
"Czas na Juniora!", rzuciłam ze śmiechem. "Nie teraz", usłyszałam od Niego. "Futrzak na razie wystarczy", dodała Ona. I tak to trwa...

Dla kontrastu dwie inne przyjaciółki. Dzieciate. Wpadki, to pewne, ale za to jakie kochane! Jedna wzięła ślub z Tatusiem, drugiej się nie spieszy do ołtarza. Pierwsza siedzi w domu ze szkrabem, biegając od kaszki do pieluszki, druga po trzech miesiącach wróciła do pracy, zostawiając Bąka pod okiem Babci-Niani. Obie Mamy szczęśliwe i zakochane w synach.
"Nie żałujesz, że tak wcześnie? W połowie kariery?", zapytałam tej zapracowanej. "Nie. Bo gdy Mały pójdzie do przedszkola, ja będę miała już wszystko, co chciałam osiągnąć. I spokój. A wciąż będę młodą, aktywną Mamą". I nie przeszkadza jej, że teraz pracuje 25 godzin na dobę.

I masz babo placek, czyja strategia bardziej się opłaca? Dziecko od razu, szybko, bez zastanowienia, bez przygotowania? Czy w opcji last minute, kiedy każdy inny punkt na liście "do osiągnięcia" zostanie odkreślony? A może potomek to wcale nie jest już "must have" nowoczesnych rodzin?

Chyba zatem sama nie jestem w tym temacie nowoczesna. Na zegar jeszcze nie patrzę, zdrowie dopisuje, karierę jakąś tam robię i dobrze mi z tym, jak mi się świat układa... ale na widok pękatych brzuchów i umorusanych paszczaków jednak coś w głębi drga.


A Ty? Jesteś rodzicem? Czy chcesz być? Dlaczego tak/nie?
Podziel się!


By nie wykładać się na starcie

Ideały były szczytne, ale takimi już nie tylko schody, ale i wszystkie piekielne korytarze wybrukowano. Szlag trafił postanowienia i pomysły, kiedy przyszło zderzyć się z ich realizacją. System planowania też zawiódł na całego.
No i nie wytrzymałam dwóch ośrodków w dwóch różnych miastach, dwóch mężczyzn, a do tego na dokładkę dwóch blogów. Nie wystarczyłoby dwóch żyć. No i na swoją rzyć w końcu usiadłam bezradna.

Ale nie ma tego złego. Choć milczałam przez dłuższy czas, zafascynowana blogosferą surfowałam od jednej strony do następnej i poznawałam zaje...te blogi, czytałam błyskotliwe teksty i uczyłam się, z czym to całe blogowanie w ogóle się je. I to tak, by nie stanęło w gardle na sztorc.
Wydało mi się to cholernie pracochłonne i na swój sposób odpowiedzialne. W sam raz dla mnie.
Źródło zdjęcia: Unsplash.com (by Luis Llerena)
No to spięłam pośladki. Wyciągnęłam planner i dodałam do niego zakładkę "blogi". Zmieniłam szablon (póki co tutaj, ale generalny remont nie ominie i drugiego adresu) i przy okazji udowodniłam samej sobie, że HTMLa można pokonać. I dogłębnie przemyślałam po co jest ta strona.

A istnieje po to, bym mogła spisywać swoje doświadczenia i przemyślenia na tematy aktualnie mnie dotykające. Jak pisałam w styczniu, to studium nad kobietą, która uczy się żyć według własnych standardów. Rodzaj pamiętnika młodego człowieka, eksplorującego otaczającą rzeczywistość.
Ale nie czarujmy się - blog jest też po to, by go czytano. By przyciągał, inspirował, albo chociaż zajmował kilka minut przy drożdżówce i kawie. I właśnie tu, drogi Czytelniku, czynię ukłon głęboki ku Tobie.

Wpisy podzielić chcę na cztery główne kategorie:
#PRACOWNIA będzie o wyznaczaniu i realizacji planów, tu pojawią się też blogowe wyzwania i wszelkie tematy dotyczące samodoskonalenia. Z nutą samokrytyki i samochwałki.
#SOCJAL, czyli o tym, co między ludźmi – bo życie składa się ze spotkań, z których warto wyciągać wnioski.
#poMOCnik – strefa mocy i pomocy, czyli tematy o tym, z czym, jak i czyimi rękoma sobie poradzić, swoiste DIY współczesnej młodej kobiety (nie zupełnie) wyzwolonej.
#ART JOURNAL, czyli niech przemówi sztuka. Rysunek, fotografia, kolaż i to, co akurat pozwala mi się wyrazić. Bez komentarza.
Obiecuję regularność. Cykliczność. Wkładanie wysiłku. I szczerość.

Damy radę? DAMY.
Zawiązuję sznurowadła i zabieram się do biegu. Biegu palców po klawiaturze, oczywiście.

A Ty? Czy zostaniesz moim kibicem?


Nie ma wiosny...

...ale wiosenne zakochanie dopadło i tak.
Biedna moja głowa, która nie mieści w sobie tego naiwnego, zbyt szybkiego, niespodziewanego drgnienia serca.

Wyzwanie blogowe: kwiaty ręką robione

Ani się obejrzałam, a minęły dwa dni - a zatem to by było na tyle, jeśli chodzi o systematyczność w wyzwaniu Uli... Na swoją obronę mam tylko to, że był to niezwykle intensywny i poniekąd kreatywny czas. No i fakt, że wróciłam, gotowa by podzielić się z Wami pewnym trickiem. 
Uwaga, będzie dużo zdjęć!

Nie jest tajemnicą, że zajmuję się rękodziełem (ależ poważnie to brzmi...). A skoro ma być to dzieło ręki, to... co się da należy wykonać ręcznie. I w myśl tej filozofii rozpoczęłam własną produkcję papierowych kwiatków. Pewnie, że można takie kupić - tylko po co? A nawet jeśli korzystamy z "gotowców", to takie własnoręczne kwiatuszki świetnie nadają się do uzupełnienia kompozycji. No i mają jedną ogromną zaletę: każdy z nich jest niepowtarzalny.
To co, czy są chętni na poznanie techniki ręką robionych kwiatów?

Potrzebne będą:
- papier (od technicznego aż po akwarelowy, dla mnie idealnym jest taki 210 g),
- nożyczki,
- klej
- kolorowe tusze, mgiełki, farbki, kredki lub cokolwiek, czym chcecie barwić płatki,
- pręciki, ozdobne szpileczki lub zwyczajny drucik.

I do dzieła.
Można to zrobić ozdobnym dziurkaczem lub według narysowanego wzoru. Albo po prostu kwadrat z papieru złożyć dwukrotnie, narysować kształt płatka i wyciąć go tak, by po rozłożeniu wyszło coś na kształt koniczynki. Moje płatki robione były właśnie tą techniką - tak wyglądały po rozłożeniu kwadracików. 

Kiedy mamy wycięte płatki (na jeden kwiatek potrzeba dwóch-trzech takich "koniczynek")...

Tutaj pełna dowolność. Ja wykorzystałam kredki akwarelowe i wodę w przypadku kremowych i żółtych kwiatków oraz pastelową mgiełkę wodną do niebieskich.
Kiedy kwiatki są mokre, łatwiej się je układa, zatem od razu po zwilżeniu...

A raczej nabijamy na nie płatki, gdyż najwygodniej jest, kiedy szpileczka lub drucik przechodzą przez wszystkie warstwy kwiatka, tworząc coś w rodzaju łodyżki. Na główce układamy płatki, gniotąc je, wywijając, składając do środka... i pomagając sobie przy tym klejem.
Teraz zostało już tylko... 
Proste, prawda?

Już wkrótce będę się chwaliła kilkoma pracami z wykorzystaniem ręcznie robionych kwiatów. A do tego czasu chętnie poznam Wasze opinie na temat tego mini kursu. A może znacie inne metody tworzenia ozdób?


Wyzwanie blogowe: wiosenne porządki

Ula Phelep uruchomiła kolejne Wyzwanie Blogowe. Jak zwykle, jestem w tyle... Ale dołączam mimo to, wierząc, że i tym razem uda mi się dokończyć rozpoczętą zabawę.

Post marcowy nr 1:

Okna, szafy, zbędne rzeczy - to wszystko czeka na swoją kolej na liście "do ogarnięcia". Ale mimo upływu czasu, z listy nie ubywa pozycji, przeciwnie. Taka to moja bolączka, zwana niezorganizowaniem.
Postanowiłam zatem, by wraz z nadejściem wiosny pozbyć się zimowego marazmu. Odrzucić wymówki o tym, że ciemno, chłodno, że dzień krótki, a energia zamarzła pomiędzy przystankiem tramwajowym a drzwiami mieszkania. Czas zabrać się za to, co zdążyło się zakurzyć w ciągu ostatnich tygodni (miesięcy może?), co odkładałam na wieczne "później", "jutro" i "w wolnej chwili".

Punkt pierwszy to założenie kalendarza. Co prawda korzystam z jednego, notując zadania do wykonania w pracy, ale jest on... no właśnie, do pracy. Nie organizuje mi życia. A że do tego szary i nudny, nie zachęca nawet do zaglądania, nie mówiąc o planowaniu czegokolwiek.
A więc zakładam sobie kalendarz. Taki własny, pokolorowany, z wpisami w różnych barwach i wklejonymi sklerotkami. I systematycznie go wypełniam: od list zakupów po priorytety na dany tydzień.

Punkt drugi to wyrzucenie z szaf, szuflad, regałów, kartonów i wszelkiego rodzaju pojemników wszystkiego, co miało być "przydasiem", a pozostało zawalidrogą. Koniec z przechowywaniem sweterków, w których wyglądam jak moja własna babcia. Dość z chowaniem butów "do podklejenia" i skarpet "do zszycia". Resztki tkanin też już mi się nie przydadzą.
Może się okazać, że mam w życiu więcej miejsca, niż przypuszczam.

I punkt trzeci (biorąc pod uwagę dotychczasowe starania chyba najtrudniejszy): zaopiekuj się sobą. Tak, dokładnie. Będę robić wiosenne porządki w swoim ciele i umyśle, egoistycznie poświęcając choć jedno popołudnie w tygodniu wyłącznie sobie. Dobry obiad, fantazyjny manicure, książka lub film tak dalekie od psychologii, jak to tylko możliwe... Odrobina rozpieszczania, na które przecież (do cholery!) zasługuję.

Słońce za oknem dodaje mi energii, a głowa huczy od pomysłów, więc...
...do dzieła, Dagmaro!



Po imieniu

Na drugim blogu biorę udział w projekcie Art Journalowym, który motywuje mnie do comiesięcznego podjęcia konkretnego tematu. Karty mojego notesu zapełniać się będą pracami, które nie tylko pasują do wytycznych Kawy i Nożyczek, ale też mówią coś o mnie.
Stąd pomysł, by połączyć poprzez Art Journal oba blogi - tam wypowie się przede wszystkim zdjęcie, tu zaś głos dostaną moje emocje.


Wpis w żurnalu miał być o imieniu. O sobie. Chciałam określić Dagmarę, kim i jaka jest. Co znaczy to imię, jak wpływa na noszącą je.
I jest o imieniu. O tym, że streszcza się w nim definicja. A może o tym, że w ogóle definiować nie trzeba, gdy zna się odpowiednią nazwę?

Niedawno wysłuchałam dotyczącej mnie bezpośrednio rozmowy. Trudno mi przechodzi przez gardło stwierdzenie, że brałam w niej udział, skoro niewiele mogłam powiedzieć... Dwie osoby przeciwko mnie jednej. Dwóch ludzi, którzy określają siebie, jako moich przyjaciół i ja - w tej konkretnej sytuacji we własnej głowie bezbronna i zaszczuta.

Być może wszystko wyolbrzymiam. Może całość była żartem lub niewinną dyskusją.
Ale w chaosie emocji, który mi towarzyszy, trudno o inną interpretację zdarzeń.

Dagmara, czyli ja. Ja - kobieta. Ja - indywidualność. Ja - psycholog. I ten ostatni element mnie został odrzucony. A tym samym czuję, jakby zakwestionowano spory kawałek mnie w ogóle. Bo nie mam już przyzwolenia na to, by obserwować, słuchać, wyciągać wnioski. Nie mogę już dzielić się spostrzeżeniami i prognozami. I przede wszystkim zamknięto mi usta na wszystko to, co w moim (potocznym już od dawna) słowniku wzięło się z tego, kim jestem.
A bez tego... kim mam być?
Czuję, jakbym musiała zdefiniować się na nowo. I nie chcę się definiować. Muszę zamykać oczy i usta, ale nie mam na to ochoty. Nie wiem już, jak się zachować, czym się dzielić, co ukrywać, ani też jaki w tym chocholim tańcu jest w ogóle sens.

A więc, Dagmaro...? Czy szukasz swojej definicji?
Może po prostu mów po imieniu. O wszystkim.

Mów także o tym, że przyjaźń bez akceptacji nie mieści się w pojęciu przyjaźni ani w Twoim, ani w żadnym innym słowniku.

Wódka i zakąska

Gdzie są dwa serca, tam może zrodzić się chemia.
Dramat zaczyna się wówczas, gdy zależy tylko jednej stronie.

Powiem szczerze, że byłam w obu sytuacjach: obiektu oraz "nosiciela" nieodwzajemnionego zakochania. Każda ze stron medalu ma swe jasne i ciemne strony, wady i zalety. Każda wywołuje spektrum emocji, z którymi trzeba sobie poradzić. Nie ma jasnej recepty na żadną z nich, tak jak nie istnieje rozsądna profilaktyka.

Jakby życie codzienne nie było wystarczająco skomplikowane i bez takich perypetii...


Znając obie sytuacje z autopsji, stanęłam z dnia na dzień pośrodku. 
Mediator? Nie było sporu, który trzeba rozwiązać...
Terapeuta? Być może... Dla kogo jednak, dla pary czy jednej ze stron?
Przyjaciel? Raczej nie spisałam się zbyt dobrze w tej roli...

I mam nieustanne wrażenie, że znalazłam się między przysłowiową wódką a zakąską. Nie mam natomiast pewności, która z osób zaangażowanych będzie tą powodującą kaca.

A najtrudniejsze jest dla mnie to, iż na obu po prostu mi zależy.




Wyzwanie blogowe: Trudny moment


Życie składa się z chwil.
Ulotnych, niezapomnianych, takich których nie chce się pamiętać
i takich, które wgryzają się w świadomość
nie mając za żadną cenę ochoty jej opuścić.
[z "Dom na wyrębach"]


W mojej pamięci chwil trudnych jest co najmniej tyle, co tych szczęśliwych. Przy czym każda z nich stała się swoistą lekcją, z której wnioski ukształtowały kawałek mojej osobowości. Czy zatem mam prawo je oceniać?

Kończy się dla mnie wyzwanie blogowe Uli. Piąty i ostatni temat...
Tak sobie myślę, że nie jest to ani czas, ani miejsce na filozofie, depresyjne rozważania, rozwlekłe retrospekcje.
A skoro życie składa się z chwil... i mierzymy się z nimi codziennie... to wieńczący styczniowe wyzwanie post będzie o codzienności właśnie.


odc. 1. Budzik
Do skowronków nie należę. Nie jestem podobna do żadnego ze stworzeń, które potrafią funkcjonować przed 9:00. A jednak dobrowolnie nastawiam budzik na 6:00, by witać kolejny dzień...

odc. 2. Śniadanie
Serio - nie jadam. Bo nawet jeśli moje oczy, ręce i nogi, czasem też oporny umysł dobudzą się przed tą dziewiątą, to żołądek śpi nadal. Do dziesiątej co najmniej. Wcześniej przełknę tylko kawę i świeże powietrze.

odc. 3. Tramwaj
Jestem nieuleczalnie chora na ślepe zaufanie do MPK. A w Wielkim Mieście tramwaje w dość luźny sposób interpretują wskazania rozkładu jazdy... Na szczęście nie musiałam się jeszcze tłumaczyć ze spóźnień większych niż 10 minut.

odc. 4. Złamany paznokieć
Najczęściej dzieje się to wówczas, gdy a) nie mam przy sobie pilniczka, b) szykuję się na mega ważne spotkanie (randkę, imprezę, rozmowę z wściekłym rodzicem ucznia)... i jestem spóźniona, c) dumnie obnosiłam się z długimi pazurkami, wymalowanymi, wypiłowanymi i wypielęgnowanymi do granic moich umiejętności. Przy połączeniu punktów a, b i c mamy do czynienia nie tylko z "trudnym momentem", ale wręcz z tragedią osobistą.

odc. 5. Zimno
Jako stworzenie ciepłolubne potrafię wyciągnąć koc nawet w środku lata. Zima z kolei jest czasem intensywnego tulenia kaloryferów i wypijania hektolitrów wrzących płynów. Stópki najchętniej trzymam w skarpetach z wełny, a łapki... te są wiecznie chłodne.

odc. 6. Wena
"Kapryśna wena - raz jest, raz jej nie ma". Gdy szaleje, to pół biedy, gorzej jednak, kiedy znika na czas bliżej nieokreślony. Nie umiem funkcjonować bez inspiracji.

odc. 7. Koniec serialu
Gdy wciągnęłam się już w akcję, rozgryzłam bohaterów, zapamiętałam imiona (!) - następuje koniec serii. I weź tu, człowieku, czekaj pół roku na kolejne odcinki...

odc. 8. Zakochałam się!
To też dramat. Potrafię długo śnić i myśleć o Tym Jedynym, nawet jeśli ów Wybranek zdążył zawinąć żagiel w zupełnie innym porcie. 

odc. 9. Czekolada
...a dokładniej jej brak to trudny moment do kwadratu. W moim domu muszą być zmywacz do paznokci, kawa i czekolada. Jestem uzależniona od słodyczy. Biada temu, kto wpadnie na Dagmarę będącą na czekoladowym głodzie...!

odc. 10. Za 3 godziny znów budzik?!
I tak od początku...

Wyzwanie blogowe: Mam talent

To będzie post przede wszystkim o grzechu zaniedbania.

W czasie studiów zainteresowałam się portretowaniem. Nie żeby od razu płótna, farby i Hans Holbein... Zaczęło się od kilku szkiców ołówkiem z IKEA, później zainwestowałam zarówno w papier, jak i dobry grafit... i wyszło na przykład to...

W rysowaniu mogłam dać upust całemu mojemu perfekcjonizmowi. Mogłam się wyciszyć i skupić na tym delikatnym szumie tańczącego po papierze rysika. Traciłam całe godziny i dnie (albo noce) nad jednym portretem.

A później coś się zagubiło. Najpierw motywacja, gdy histrioniczna koleżanka z całą swoją dramą również zajęła się rysunkiem, wszem i wobec głosząc szczęście niepojęte w spełnianiu nowo odkrytego marzenia. Później miejsce, gdyż nie podobało mi się rysowanie między kartonami a walizką - a tak funkcjonowałam przez kilka miesięcy. Aż w końcu zniknął czas, rozpoczęła się regularna praca, sporo wymówek obok realnych obowiązków.
I zalążek talentu - być może całkiem obiecującego - został porzucony.

Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa.

Odnalazłam niedawno kilka ze swoich ołówków. Wiszer (niemal nietknięty). Gumkę chlebową (w stanie opłakanym...). A z półki sięgnęłam książkę, otrzymaną dawno temu w prezencie.
I mam teraz w sobie mocne postanowienie poprawy.

Kto wie, może wkrótce pojawi się tu czyjaś twarz...?


Wyzwanie blogowe: 5 rzeczy, które w sobie doceniam

Kiedy życie rzuca kłody pod nogi, a ty jakoś przeskakujesz każdą z nich i na przekór robisz swoje, zaczynasz inaczej patrzeć na siebie i własne możliwości. Nie da się bezstronnie spojrzeć na samego siebie - to jasne, ale też nie można nie doceniać swojej unikalności, jakakolwiek by ona nie była. 
Zafundowałam sobie już kilka razy szczerą autorefleksję nad fundamentalnym pytaniem "Kim jestem?". I - niespodzianka - wnioski nie były z gatunku tragicznych.

Co zatem widzę w sobie, co sprawia, iż mogę zupełnie szczerze i życzliwie uśmiechnąć się do swojego lustrzanego odbicia?


1. Męski mózg
Babskie dramaty nie są dla mnie. Obgadanie problemu z psiapsiółką (setny raz z kolei) też mnie nie przekonuje. Problem trzeba rozwiązać, najlepiej w miarę sprawnie i szybko, stosując się do wcześniej odnalezionych instrukcji. A skoro już przy instrukcjach jesteśmy, to po to one są, by je czytać ze zrozumieniem - nawet jeśli Google Translator w Chinach przetłumaczył je na język polskawy.
Wraz z "męskim myśleniem" nie dostałam jednak w pakiecie orientacji w terenie ani smykałki do przedmiotów ścisłych. Cóż, nie można mieć wszystkiego...

2. Coś z niczego
Gdy się nie ma, co się lubi... to się kombinuje, by to zdobyć. Albo zrobić. W ten sposób wykorzystuję ponownie mnóstwo rzeczy, których przeznaczeniem na pierwszy rzut oka jest po prostu śmietnik. A ponieważ pracuję między innymi z dzieciakami, to niestandardowe podejście do przedmiotów oraz umiejętność błyskawicznego stworzenia potrzebnych mi rzeczy (od kart pracy, przez materiały poglądowe, aż po zabawki) są ogromnie cennymi cechami.

3. Głód wiedzy
Kiedyś usłyszałam, że bez ciągłego dążenia naprzód człowiek zaczyna się cofać. Wzięłam to sobie do serca... i wykorzystuję każdą okazję, by poszerzyć swoje kompetencje. Były więc zajęcia z emisji głosu, były warsztaty z wychowania, dwa kursy podyplomowe, szkolenia, tutoriale... W planach jest tego znacznie więcej, a wciąż mimo wszystko za mało, bym mogła sobie powiedzieć "dość". Przecież zawsze znajdzie się coś, o czym powiem "O, tego jeszcze nie wiedziałam!"...

4. (Nie)poskromiony dzieciak
Poważna Pani Psycholog? Tak, jak najbardziej. Ale najmocniej wyczekuję tych momentów, kiedy mogę uwolnić swoje spontaniczne wewnętrzne dziecko - śmiać się bez powodu, tańczyć na ulicy, obejrzeć kreskówkę, zmalować coś mniej lub bardziej potrzebnego, marzyć bez autorecenzji... Jako nastolatka byłam stara, jako dorosła kobieta kocham wracać do dzieciństwa. Bo trudno uwierzyć w to, jak wiele drobiazgów potrafi cieszyć, gdy spojrzy się na nie oczami dziecka.

5. Granice cierpliwości
Nie powiem, że się nie wkurzam ani że pokornie czekam w każdej kolejce. Zachowuję jednak spokój tam, gdzie innym rośnie ciśnienie i pełną szacunku empatię wówczas, gdy zrozumienie wydaje się już niemożliwe. Staram się działać zgodnie z zasadą, że skoro nie można czegoś zmienić, to nie warto się tym denerwować, a jeśli zmienić się da, to tym bardziej nerwy nie są potrzebne - i póki co przynosi ona więcej korzyści, niż wad. Nie ukrywam, że elastyczne granice, oddzielające życzliwy profesjonalizm od agresywnego wybuchu (lub załamania nerwowego) są ogromnie przydatną zdolnością.


Ok, być może nie są to moje najważniejsze cechy. Może też wcale nie są one super zaletami. Być może wkurzają, albo powodują, że pojawiają się w moim życiu sytuacje w innym wypadku możliwe do uniknięcia.
Ale ja je lubię. Sprawiają, że z lustra patrzy na mnie nie tylko kolejna twarz człowieka z Wielkiego Miasta. I że jestem taką właśnie, a nie inną Dagmarą. Jestem po prostu sobą.

Wyzwanie blogowe: Osobista kolekcja

Przyznaję - jestem chomikiem. Zbieram i wykorzystuję niemal wszystko, co wpadnie mi w ręce (stąd zresztą tytuł mojego drugiego bloga).
Był czas, gdy uwielbiałam chusty, szale i apaszki - zebrał się ich spory karton. Nieustannie hołduję marzeniu o biblioteczce, a co za tym idzie kupuję co chwilę nowe książki. Oczy cieszą mi się na widok papierów do scrapbookingu, więc i tych uzbierałam niemały stos.

Ale jest jedna kolekcja, którą kocham miłością bezgraniczną, wierną i bezcenną. Oto one: moje tęczowe LAKIERY DO PAZNOKCI.




Wyzwanie blogowe: 10 ulubionych...

Postanowiłam rozpocząć "stawianie" bloga od wzięcia udziału w krótkim, acz intensywnym wyzwaniu. Stronę autorki zabawy - Uli Phelep - obserwuję od dawna i z ogromną przyjemnością, podziwiając ją nie tylko za pomysłowość, ale także za życiowe (tak, tak!) podejście do życia.
Wyzwanie blogowe rozpoczęło się oficjalnie 19 stycznia i dla większości uczestników już się zakończyło. Nie przeszkadza mi to jednak. Podejmuję je przede wszystkim dla siebie, by przełamać swój indywidualny syndrom bloga porzuconego, który od czasu do czasu mnie dopada.

Zatem... czas wziąć się do blogowania!


Dzień 1. Lista <10 ulubionych...>
Napotykam czasem zdania, które jeszcze długo później drążą mój umysł. I nimi właśnie chcę się dziś podzielić.


1. "Nie ma takiego problemu, na który nie pomoże kawałek czekolady".
Zawieszkę z tym zdaniem zastałam w swoim "gabinecie", gdy zaczynałam pracę. Słowa anonimowe, ale mogę podpisać się pod nimi obiema rękoma i całym sercem.

2. "Kubusiu, jak się pisze MIŁOŚĆ? Prosiaczku, MIŁOŚĆ się nie pisze, to się czuje." 
A.Milne. Tak pięknie rozumieć miłość może tylko dziecko... i Kubuś Puchatek.

3. "Wyważona dieta to ciasteczka w obu rączkach" 
A. Milne. Puchatek po raz drugi. I znów o słodyczach. Bo lubię kubusiowe widzenie świata, w moim z kolei świecie nie mogłoby zabraknąć słodkości.

4. "Gdyby było mi dane wznieść jeden okrzyk do Boga, zawołałabym 
'Chcę być rzeczywista!'. " 
K. Mansfield. Bo mam czasem wrażenie, że poszukiwanie własnej tożsamości nigdy się tak naprawdę nie kończy...

5. "Człowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rządzą przypadki." 
K. Siesicka. Tak wiele rzeczy stało się w moim życiu "przez przypadek", że nawet już nie próbuję z Siesicką polemizować.

6. "Kobieta nigdy nie wie, czego chce, ale nie spocznie, dopóki celu nie osiągnie."
J.-P. Sartre. Odhaczanie kolejnych punktów check-listy, na której widnieją głównie znaki zapytania, jest jednak nieco problematyczne...

7.  "Shit happens."
Forrest Gump. To jeden z tych filmów, w których niby nic się nie dzieje, a jednak zapamiętuje się go na długo. Co by jednak o życiowej mądrości Forresta nie mówić, "gówno się zdarza" naprawdę.

8. "Być kobietą to strasznie trudne zajęcie, bo polega głównie na zadawaniu się z mężczyznami."
J. Conrad. W moim sfeminizowanym środowisku nie jest to tak oczywiste, jednak mimo to urzeka mnie fakt, iż jakiś mężczyzna raczył tę prawdę zauważyć.

9. "Kto dobrze śpiewa, dwa razy się modli." 
Św. Augustyn. Wciąż mam nadzieję, że mój śpiew wystarcza choćby za jedną modlitwę.

10.  "To, że milczę, nie znaczy, że nie mam nic do powiedzenia" 
J. Caroll. Nic dodać, nic ująć.

...


Nowe początki

Momentów mierzenia się z przeszłością było w moim życiu sporo. Każdy kolejny przynosił inne wnioski - mniej lub bardzie rozwojowe. Zwykle wiązały się one z Przełomami, z rozpoczynaniem lub kończeniem czegoś Ważnego.
Gdy odkryłam, że pisany przez nastolatkę blog wciąż istnieje w internetowej rzeczywistości, okazało się, że Moment nie musi być ani Ważny, ani Przełomowy. W ogóle nie musi być. A kiedy przebrnęłam przez niemal sześć lat, zapisanych enigmatycznymi notatkami pełnymi emocji, bogatsza zostałam o jeden wniosek: że stworzyłam dla siebie płaszczyznę, dzięki której mogę dziś - jako dorosła kobieta i jako psycholog - obserwować swoje dorastanie.

Dlaczego więc nie kontynuować "dzieła", powziętego niemal dziesięć lat temu? Co mi szkodzi siadać co jakiś czas i zapisywać po raz kolejny myśli, wrażenia, odczucia, sytuacje?
A może za kolejną dekadę odnajdę tę Czarną Spódnicę i znów stwierdzę, że wiele się zmieniło z upływającym czasem...

A zatem - nowy początek. Kolejne rozpoczęcie czegoś starego.
Portret młodej kobiety, która była kiedyś rozmarzoną dziewczyną, która jest ciekawą świata, wciąż szukającą własnego "planu na życie" osobą, i która będzie... To się jeszcze okaże. 
We własnym rytmie... © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka