To będzie post przede wszystkim o grzechu zaniedbania.
W czasie studiów zainteresowałam się portretowaniem. Nie żeby od razu płótna, farby i Hans Holbein... Zaczęło się od kilku szkiców ołówkiem z IKEA, później zainwestowałam zarówno w papier, jak i dobry grafit... i wyszło na przykład to...
W rysowaniu mogłam dać upust całemu mojemu perfekcjonizmowi. Mogłam się wyciszyć i skupić na tym delikatnym szumie tańczącego po papierze rysika. Traciłam całe godziny i dnie (albo noce) nad jednym portretem.
A później coś się zagubiło. Najpierw motywacja, gdy histrioniczna koleżanka z całą swoją dramą również zajęła się rysunkiem, wszem i wobec głosząc szczęście niepojęte w spełnianiu nowo odkrytego marzenia. Później miejsce, gdyż nie podobało mi się rysowanie między kartonami a walizką - a tak funkcjonowałam przez kilka miesięcy. Aż w końcu zniknął czas, rozpoczęła się regularna praca, sporo wymówek obok realnych obowiązków.
I zalążek talentu - być może całkiem obiecującego - został porzucony.
Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa.
Odnalazłam niedawno kilka ze swoich ołówków. Wiszer (niemal nietknięty). Gumkę chlebową (w stanie opłakanym...). A z półki sięgnęłam książkę, otrzymaną dawno temu w prezencie.
I mam teraz w sobie mocne postanowienie poprawy.
Kto wie, może wkrótce pojawi się tu czyjaś twarz...?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz