Daj, Panie, mieszkanie

Swój Pierwszy Raz pamiętam jak dziś. Było lato, środek wakacji. Miałam niespełna dziewiętnaście lat, właśnie dostałam się na studia. Miałam wyrwać się z Małego Miasta. High Life i te sprawy. Byłam upojona dumą i perspektywami…

Indeks już czekał. Brakowało jednego: łóżka. Gdzie, do cholery, będę mieszkać? Przeglądałam setki ofert, wykonałam dziesiątki telefonów, z nerwów nie spałam co najmniej kilka nocy… a czterech kątów w Wielkim Mieście jak na złość nie było. Dzień przed magicznym „pierwszym” wprowadziłam się do akademika.
Rok później nie było łatwiej. Udało mi się nawet stracić pewną sumkę, najmując na swoje nazwisko lokum dla kilku osób (które post factum po prostu mnie olały). Ponownie wylądowałam w domu studenckim.
Źródło: Kaboompics.com
Obecnie po raz kolejny zmuszona jestem zasiąść przed komputerem i modlić się do stron z ofertami, by miały w swych zasobach cztery ściany na moją kieszeń. Na szczęście, nie jestem już tą nieopierzoną nastolatką, przeżywającą swój Pierwszy Raz z rynkiem nieruchomości. Trochę dorosłam, daję słowo! Klik klik, numerek raz, mail od czasu do czasu, by umówić się tête-à-tête. Idzie szybciej.
Czy spokojniej?
Pracuję nad tym.

Ale mam strategię. Nie waham się jej użyć. Facebookowa grupa dostarcza informacji o potencjalnych lokalizacjach oraz konkurencji w biznesie. Darmowe minuty ograniczają koszty poszukiwań. Kalendarz ułatwia planowanie. Kawa przetrwanie. A GPS dotarcie pod upatrzony adres (przeklęty brak orientacji w terenie…). Na castingu wspominam o czekoladowych muffinkach i szarlotce – mimochodem, oczywiście.

Pięć kartonów czeka.



Czy macie dla mnie jakieś rady i wskazówki na czas poszukiwań?


Wszyscy jesteśmy śmieciarzami

Planując swój urlop wiedziałam od razu, czego chcę doświadczyć – fizycznego zmęczenia i psychologicznej wolności. Naraz. Kierunek zatem był oczywisty: góry. Leżenie plackiem na plaży, moczenie nóg w jeziorze czy płaszczenie dupy w kawiarniach w centrum handlowym nie spełniało kryteriów.
Dwanaście godzin w pociągu. Trzeba być twardym przecież! No i Cinquecento raczej do Zakopanego nie dojedzie…
A na miejscu: mrowisko. Ludzie pędzący w każdym kierunku, busy i autobusy, pokrzykiwania handlarzy. Witamy w cywilizacji pośrodku Raju.
Wkrótce okazało się, że to Raj Utracony. Zaśmiecony. Pogrzebany i zdeptany. Już nawet nie narzekam na mieszczuchów, którzy w trampkach i z torebką znanej marki na ramieniu próbowali zdobywać szczyty (hałasując przy tym tak, że nawet niedźwiedzie nie odważyły się wyjrzeć ze swoich jam…). Nie krytykuję tatusiów, ciągnących rozbeczane potomstwo w kierunku kolejnego „must have” w turystycznym przewodniku, ani mamuś narzekających, że dziecko znów pobrudziło buciki (a czego się spodziewała w deszczu w Tatrach???). Niech sobie idą na Morskie Oko i paplają.

Widząc jednak puszki po oranżadzie piwopodobnej, butelki po soczku z reklamy, opakowania po wszelkiej maści słodyczach itd. itp. – słowem: syf! – na szlaku i tuż obok niego, szlag mnie trafiał. (I obrzydzenie, gdy widziałam nastolatków oddających mocz do strumienia.) Początkowo zbierałam spotykane woreczki, buteleczki i papierki, dokładając kolejnych gramów do i tak ciężkiego plecaka i narażając się na dziwne spojrzenia mrówek-turystek. 
Śmieciara. Wariatka. Juczny muł.
W końcu i ja przestałam. Ogrom zniszczeń był nie do ogarnięcia. Mijałam plastiki, folie i aluminium z milczącą bezsilnością. I poczułam wstyd.

Wstyd mi za Was, mrówki-turystki. Nie z powodu waszych trampek i braku kultury. Wstyd mi, że nikt Was nie nauczył szacunku do natury, takiego jaki mi wpoił ojciec wiele lat temu. Wstydzę się, że mijam Was na górskiej ścieżce, witam się z Wami starym, niepisanym zwyczajem i idę dalej, nie patrząc, co robicie kilka metrów dalej. Wstyd mi, że wkrótce nawet Rysy znikną pod waszymi… naszymi odpadami.

Wracam do podziwiania widoków. Póki są.

A gdzie Was prowadzą urlopowe szlaki?
A może i Was trafił wakacyjny szlag?

Co warto, a co się nie opłaca w serwisach społecznościowych

Budzik, godzina siódma. Telefon obok poduszki, tak na wszelki wypadek (bo przecież w nocy tyle może się wydarzyć…). Zaspana ledwo rozumiem to, co rejestrują oczy. Biorę jednak telefon do ręki. O, coś się zdarzyło – Facebook wysłał powiadomienie. No to wchodzę…

Tak mniej-więcej wygląda mój poranek. Później idę się umyć, ubrać i zrobić śniadanie. Ale wpierw Facebook. Sprawdzam, co inni robili w nocy. Komu co się urodziło, kto już zaspał, jakie zaserwowano kolacje i śniadania. Kto już żyje i tak jak ja buszuje w Internecie (prawdopodobnie jak ja wyglądając niczym zombie).
O swoich znajomych wiem wszystko. Ten jest na wakacjach, tamten rozstał się z dziewczyną, trzeci znów ćwiczy do maratonu. Koleżanka nagrywa płytę z zespołem, a druga prowadzi jakieś badania w Bździochach pod Psią Wólką. Jest grupka doktorantów zmagających się z paczką studentów oraz grupka studentów narzekających na doktorantów. I matki (obowiązkowo fotografujące każdą kupę swojego potomka). Oraz kucharki (i ich posty „Patrz, co właśnie jem”). Niezadowoleni. Sprzedający. Dziubdziusie wklejające sobie serduszka i buziaczki na tablice i w komentarzach (rzygam tęczą…).

Sama należałam kiedyś do tej aktywnej grupy, która dzień bez nowego posta, bez zdjęcia czy choćby udostępnienia uważała za stracony. Wylewałam emocje i przemyślenia, nowe doświadczenia i codzienne obowiązki – słowem: życie – na fejsbukową ścianę. Zwróć uwagę na czas przeszły. Gdyż teraz trzy razy oglądam to, co kusi mnie wizją publikacji na wallu. Dlaczego?
Bo poznałam człowieka, który samą swoją obecnością jeżył mi włosy na karku. A człowiek ów, choć nie był moim „znajomym z Facebooka”, wiedział o mnie wszystko: gdzie byłam, co jadłam, co właśnie czytam, co myślę o tym i owym oraz dlaczego jestem wkurzona. Wszystko. I wykorzystywał tę wiedzę do manipulacji. Do zastraszania. Nawet kilka lat po opuszczeniu feralnej dzielnicy oraz po zmianie numeru telefonu otrzymywałam od niego wiadomości. Celne wiadomości sugerujące, że ma mnie na oku.

Dla kilku „lajków” nie było warto przechodzić tego koszmaru. Nie opłacało się wymieniać spokoju na pozorny tylko kontakt z ludźmi, z którymi de facto nawet nie mam ochoty wypić kawy. Powtórka tamtych doświadczeń nie wchodzi w grę. A nauczona na błędach wiem, że:
  • wszystkie posty lepiej określić statusem „Tylko dla znajomych”, a publicznie raczej nie udostępniać nic poza zdjęciem profilowym;
  • opłaca się też włączyć ustawienia, pozwalające kontrolować oznaczanie na zdjęciach u innych osób oraz wrzucanie treści na swoją tablicę przez znajomych (mniejsza szansa, że wypłynie coś niechcianego przy Twoim nazwisku);
  • nigdy nie warto wpisywać numeru telefonu, aktualnego adresu, udostępniać swojego kalendarza oraz innych danych, które ułatwić mogą podobnie psychicznym osobom „namierzanie” Ciebie;
  • logowanie przez konto Facebook, przyjmowanie zaproszeń do aplikacji, gier i innych stron, które zbierają dane (albo po prostu spamują tablicę upierdliwymi postami) to niezbyt trafiony pomysł – nigdy nie wiesz, w jaki sposób i po co Twoja aktywność jest rejestrowana;
  • nie warto przyjmować zaproszeń od „jednorazowych znajomych”, czyli tych, których spotkałeś raz lub dwa i prawdopodobnie nie będziesz z nimi utrzymywał kontaktu – lepsze mniejsze grono, ale ludzi sprawdzonych i z jakiegoś powodu ważnych.


A czego Was nauczyły portale społecznościowe?

Dziecko last minute

Źródło: Picjumbo.com (by Viktor Hanacek)
Dotarłam do wieku poborowego - tak mówi się w mojej rodzinie na panny z roczników gotowych do zamążpójścia. No dobrze, nabór powinien trwać już od pewnego czasu... ale o tym sza!, nie wypominajmy.
Najpierw trzeba było choćby rozpocząć studia. Później (oczywiście) je skończyć. A ostatecznie okazało się, że godnego zaobrączkowania zabrakło. Znacie takie historie?

Gdy dostałam zaproszenie na ślub moich wieloletnich przyjaciół, nie umiałam się nie cieszyć. Para od piaskownicy, jak można by o nich rzec, to była zatem kwestia czasu. Oboje wykształceni, pracujący, z własnymi czterema kątami. Czego chcieć więcej?
"Czas na Juniora!", rzuciłam ze śmiechem. "Nie teraz", usłyszałam od Niego. "Futrzak na razie wystarczy", dodała Ona. I tak to trwa...

Dla kontrastu dwie inne przyjaciółki. Dzieciate. Wpadki, to pewne, ale za to jakie kochane! Jedna wzięła ślub z Tatusiem, drugiej się nie spieszy do ołtarza. Pierwsza siedzi w domu ze szkrabem, biegając od kaszki do pieluszki, druga po trzech miesiącach wróciła do pracy, zostawiając Bąka pod okiem Babci-Niani. Obie Mamy szczęśliwe i zakochane w synach.
"Nie żałujesz, że tak wcześnie? W połowie kariery?", zapytałam tej zapracowanej. "Nie. Bo gdy Mały pójdzie do przedszkola, ja będę miała już wszystko, co chciałam osiągnąć. I spokój. A wciąż będę młodą, aktywną Mamą". I nie przeszkadza jej, że teraz pracuje 25 godzin na dobę.

I masz babo placek, czyja strategia bardziej się opłaca? Dziecko od razu, szybko, bez zastanowienia, bez przygotowania? Czy w opcji last minute, kiedy każdy inny punkt na liście "do osiągnięcia" zostanie odkreślony? A może potomek to wcale nie jest już "must have" nowoczesnych rodzin?

Chyba zatem sama nie jestem w tym temacie nowoczesna. Na zegar jeszcze nie patrzę, zdrowie dopisuje, karierę jakąś tam robię i dobrze mi z tym, jak mi się świat układa... ale na widok pękatych brzuchów i umorusanych paszczaków jednak coś w głębi drga.


A Ty? Jesteś rodzicem? Czy chcesz być? Dlaczego tak/nie?
Podziel się!


By nie wykładać się na starcie

Ideały były szczytne, ale takimi już nie tylko schody, ale i wszystkie piekielne korytarze wybrukowano. Szlag trafił postanowienia i pomysły, kiedy przyszło zderzyć się z ich realizacją. System planowania też zawiódł na całego.
No i nie wytrzymałam dwóch ośrodków w dwóch różnych miastach, dwóch mężczyzn, a do tego na dokładkę dwóch blogów. Nie wystarczyłoby dwóch żyć. No i na swoją rzyć w końcu usiadłam bezradna.

Ale nie ma tego złego. Choć milczałam przez dłuższy czas, zafascynowana blogosferą surfowałam od jednej strony do następnej i poznawałam zaje...te blogi, czytałam błyskotliwe teksty i uczyłam się, z czym to całe blogowanie w ogóle się je. I to tak, by nie stanęło w gardle na sztorc.
Wydało mi się to cholernie pracochłonne i na swój sposób odpowiedzialne. W sam raz dla mnie.
Źródło zdjęcia: Unsplash.com (by Luis Llerena)
No to spięłam pośladki. Wyciągnęłam planner i dodałam do niego zakładkę "blogi". Zmieniłam szablon (póki co tutaj, ale generalny remont nie ominie i drugiego adresu) i przy okazji udowodniłam samej sobie, że HTMLa można pokonać. I dogłębnie przemyślałam po co jest ta strona.

A istnieje po to, bym mogła spisywać swoje doświadczenia i przemyślenia na tematy aktualnie mnie dotykające. Jak pisałam w styczniu, to studium nad kobietą, która uczy się żyć według własnych standardów. Rodzaj pamiętnika młodego człowieka, eksplorującego otaczającą rzeczywistość.
Ale nie czarujmy się - blog jest też po to, by go czytano. By przyciągał, inspirował, albo chociaż zajmował kilka minut przy drożdżówce i kawie. I właśnie tu, drogi Czytelniku, czynię ukłon głęboki ku Tobie.

Wpisy podzielić chcę na cztery główne kategorie:
#PRACOWNIA będzie o wyznaczaniu i realizacji planów, tu pojawią się też blogowe wyzwania i wszelkie tematy dotyczące samodoskonalenia. Z nutą samokrytyki i samochwałki.
#SOCJAL, czyli o tym, co między ludźmi – bo życie składa się ze spotkań, z których warto wyciągać wnioski.
#poMOCnik – strefa mocy i pomocy, czyli tematy o tym, z czym, jak i czyimi rękoma sobie poradzić, swoiste DIY współczesnej młodej kobiety (nie zupełnie) wyzwolonej.
#ART JOURNAL, czyli niech przemówi sztuka. Rysunek, fotografia, kolaż i to, co akurat pozwala mi się wyrazić. Bez komentarza.
Obiecuję regularność. Cykliczność. Wkładanie wysiłku. I szczerość.

Damy radę? DAMY.
Zawiązuję sznurowadła i zabieram się do biegu. Biegu palców po klawiaturze, oczywiście.

A Ty? Czy zostaniesz moim kibicem?


We własnym rytmie... © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka