Rozpoczął się wrzesień, a z nim zabrzmiały szkolne dzwonki i
rozwrzeszczały się boiska. Standardowa procedura, wpisana w tysiące kalendarzy
w naszym kraju. W tym jednak roku niektóre serca rozedrgane były bardziej niż
inne, gdy szkrab zakładał plecak i maszerował na spotkanie z podręcznikami.
Rodzice sześciolatków – przerażeni, wkurzeni, niespokojni –
z trzęsącymi się dłońmi przyprowadzali swoich potomków do szkoły.
Źródło: Gratisography |
Jeden z nauczycieli ze szkoły, w której pracuję, podszedł do
mnie i zapytał, co sądzę o mieszaniu w tej samej klasie dzieci z roczników
sześcio- i siedmiolatków. „Głupie pytanie”, pomyślałam w pierwszym odruchu.
Przecież sama w czerwcu dyskutowałam z Dyrektorem nad plusami i minusami tego
rozwiązania, ostatecznie odrzucając podział grup ze względu na wiek. Znając
naszych wychowawców, mogłam z czystym sumieniem powierzyć im niewdzięczną rolę
pogodzenia indywidualnych odchyłów dzieciaków z masowym programem od ministerstwa.
Tłumaczę więc zainteresowanemu, że póki co nie widać
większych różnic między dziećmi. Główne trudności, których można się
spodziewać, to te z koncentracją uwagi oraz z emocjonalnością, ale na nie
„nadziewamy się” także wśród starszych roczników – ot, każdy jest przecież indywidualnością.
Zasugerowałam, że z czasem różnice te zatrą się, gdyż młodsze dzieci w sposób
naturalny będą wzorowały się na starszych, do tego od lat wprowadzamy w ramach
pomocy psychologiczno-pedagogicznej zajęcia integracyjne. A deficyty można
ćwiczyć w różnorodny sposób, do czego mamy gotowych specjalistów oraz zestawy zabaw
i zadań. Wyraziłam też przekonanie (w głębi serca trzymając kciuki, by nie było
ono zbyt naiwne), że przedszkola nie wypuściłyby dzieci absolutnie niegotowych,
sugerując rodzicom takowych odroczenie od obowiązku szkolnego.
Pan słucha mnie i widzę, że robi coraz większe oczy. Ja
robię podobne, widząc jego zdziwienie i zaniepokojenie. „To wszystko?”, pyta
mnie. Jakby spodziewał się niewiadomo jakiego wywodu…
I tu okazuje się, że nauczyciel nie jest tylko nauczycielem.
I nie pyta jako belfer, lecz z poziomu rodzica, który swą sześcioletnią
pociechę posłał właśnie na pożarcie demonom pierwszej klasy. A tu słyszy, że
potwory wcale nie są tak ogromne. Widział już oczami wyobraźni wyścig szczurów,
w którym siłą rzeczy młodsze gryzonie za Chiny Ludowe nie dogonią mocarnych
siedmiolatków – i dowiedział się, że wcale nie musi tak być, jeśli tylko jako
rozsądny, pedagogicznie kształcony tatuś podejdzie raz po raz ze szkrabem do lekkiego
treningu. I jeśli sam nie będzie robił ze szkoły pola bitwy i piekła na ziemi.
Wziął adres e-mail. Obiecał przemyśleć. Zgłosić się po
przykładowe ćwiczenia. I odszedł. Kręcąc głową.
Jestem przekonana, że chciał ode mnie potwierdzenia swoich
lęków. Chciał usłyszeć, jak podłym jest rodzicem i jaki ogromny błąd uczynił,
nie pozostawiając dziecka w przedszkolu wbrew obowiązującemu obecnie prawu
oświatowemu. I pewna jestem, że w jego oczach stałam się złym psychologiem – bo
zamiast grzmieć i straszyć, wierzę w jego szkraba.
Wierzę we wszystkie sześcioletnie dzieciaki, które założyły
na plecy tornistry i maszerują rano do szkoły. I trzymam za nich kciuki, bo
czeka je teraz wiele wyzwań.
Za rok możecie mnie rozliczyć z tej wiary.
Kto z Was posłał właśnie dziecko do pierwszej klasy?
Jakie są Wasze obserwacje na temat sześcioletnich uczniów?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz